Aktualności

VIVA LA VIDA

Do szczęścia w istocie nie potrzeba wiele, lecz aby je mieć – trzeba w nie przede wszystkim uwierzyć. W przed rajdowej refleksji  – prezentujemy ciekawy tekst Sławomira Kaweckiego. Artykuł dedykujemy miłośnikom gór i nie tylko. 

 TRAF

 

Dobre wieści nadeszły zupełnie niespodziewanie:

 - Miałem wypadek na rowerze… obie ręce w gipsie…

 Odłożyłem słuchawkę, z trudem hamując uśmiech. Nareszcie. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko informacji, czy potłukł się wystarczająco boleśnie. Niezwłocznie poprosiłem Bozię, żeby Klaudio miał jakieś nieprzyjemne zastrzyki i żeby go bolało na tyle, aby na jakiś czas wybił sobie z głowy karkołomne zjazdy na rowerze. Wtedy miałbym nieomal pewność, że uda się go namówić na powrót do wspinania. Na jeszcze jedną, wspólną wyprawę. Patrzyłem na jesienne liście zamiatane przez wiatr, ale myślami byłem już w przyszłym roku, w zupełnie innym miejscu. 

 

NIESPODZIANKA

 

Klaudio zadziwiająco łatwo przystał na ten układ, zupełnie jak człowiek działający nie dla jakiegoś konkretnego celu, lecz raczej dla samego działania, bycia w ciągłym ruchu. To była niespodzianka, naprawdę. Nieważne gdzie jedziemy, co za różnica ! Obiecałem, że dowie się dopiero na lotnisku, kiedy wręczę mu bilet i paszport z wizą-niespodzianką, no i że będzie bardzo, ale to bardzo pozytywnie zaskoczony. Niech tylko spakuje się na trzy tygodnie wspinania w wysokich górach, jak zwykle. Twierdził wprawdzie, że ma pewne przeczucia.Na godzinę przed odlotem uroczyście wręczyłem mu paszport i muszę przyznać, że doznałem zawodu. Obojętnie spojrzał na wizę.

- Aha, jedziemy do Afganistanu, świetnie – mruknął i wrócił jakby nigdy nic do swoich spraw.

 Ach ! czy on to w ogóle pojmuje, jak wielką dostaje szansę ? Zbliżyć się do anarchii totalnej i nieprzewidzianego jutra ? Prawdziwej czarnej dziury ? To doświadczenie niedostępne w domu, człowieku, to cię może odmienić ! To daje nadzieję na nowy punkt widzenia tych samych rzeczy, co tu dużo mówić.

 Nijak nie mogłem pojąć jego spokoju, już samo słowo Afganistan przeszywało mnie dreszczem. Miałem nadzieję, że Klaudio mimo wszystko na swój sposób docenia wagę sprawy, ogromnej szansy na zgłębienie znaczenia słów „nieznane” oraz „niepewne”.  Wydawał się być nieprzerwanie zajęty ponownym przeliczaniem ilości spakowanego jedzenia i głodowych dziennych racji.

  BRAMA 

Zaledwie dwa dni po opuszczeniu domu dotarliśmy na granicę Afganistanu. Tutaj zaczynał się Korytarz Wachański. Przywitał nas pył i wiatr. Zresztą, wszędobylski pył jest chyba najbardziej charakterystyczną cechą w krajobrazie Afganistanu. Jest wszędzie, na drogach, chodnikach, domach, samochodach, nawet na butach urzędników. Walka z pyłem nie ma najmniejszego sensu.  

Siedząc na kamieniu machaliśmy nogami nad rzeką Acheront, po drugiej stronie majaczyły szczyty Hindukuszu. Drogę przez jedyny most zagradzała brama. Powagi dodawał jej łańcuch i kałasznikowy podtrzymujące strażników o chłopięcych twarzach. Brama całą sobą wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie stoi tutaj dla żartów, lecz pełni bardzo poważną funkcję przejścia do zupełnie innego świata. Pomyślałem sobie, że całkiem dowcipnie byłoby wymalować na niej sprayem słowa, które przestrzegały Dantego. 

Było ich dwóch. Przyjechali po jakiejś godzinie zupełnie znikąd, nieoznakowanym samochodem. Najpierw wysiadł wysoki chudy. Miał zafrasowaną minę i kręcił głową. 

- Nie wiadomo jak będzie, nie wiadomo – powtarzał zakłopotany. 

Wtedy wysiadł mały gruby, z kolorowymi odznaczeniami na jaskrawozielonym mundurze. Uśmiechnąłem się zawadiacko i pewnie, bo słyszałem, że wywarcie dobrego wrażenia może znacząco ułatwić całą procedurę. Mały gruby przyjrzał się nam uważnie. 

- W tym tygodniu granica jest zamknięta – wypalił na powitanie. 

- Ale jak to ?! Dzisiaj jest poniedziałek, przyjechaliśmy z tak daleka i… 

- Mamy święto w Tadżykistanie i w tym tygodniu granica jest zamknięta – przerwał mały gruby tonem wojskowego nie przyzwyczajonego do zbędnych dyskusji i wsiadł z powrotem do samochodu. 

Wysoki chudy gapił się przepraszającym wzrokiem, zupełnie jakby chciał przeprosić za całokształt sytuacji w rejonie, poczynając od wyznaczenia tej nieszczęsnej granicy w XIX w. przez ówczesne mocarstwa carskiej Rosji i Imperium Brytyjskiego. Kierowca włączył silnik, błyskawicznie dopadłem okna samochodu. 

- Zapłacimy podatek za otwarcie granicy ! – zaproponowałem rozpaczliwie. 

- Tam są Talibowie ! – odburknął mały gruby – po co się tam pchać ?! 

- Ale my tak bardzo chcemy do tego Afganistanu ! – skamlałem. 

Popatrzył na nas jak na kosmitów.

- No dobra, przyjdźcie za dwa dni, to was wpuścimy – udobruchał się w końcu mały gruby i nawet się uśmiechnął, zadowolony najwyraźniej ze swojego aktu łaski. Wysoki chudy dostrzegł uśmiech małego grubego i odczytał go jako zezwolenie na uśmiechanie się. Uśmiechnął się więc również do nas porozumiewawczo, szczęśliwy z powodu pozytywnego załatwienia naszej sprawy. Ja też się uśmiechałem, aby dać do zrozumienia, jak cieszymy się z ich wspaniałomyślności, a także aby pozostawić dobre wrażenie na kolejne spotkanie za dwa dni.

 Samochód pomknął drogą donikąd i wkrótce zniknął w chmurze pyłu. 

- No, udało mi się załatwić, że będziemy czekać na tym pustkowiu tylko dwa dni, a nie tydzień – poinformowałem z uśmiechem Klaudka. Klaudek wcale się nie uśmiechał. 

 

PUŁAPKA

 Przyciemniony pokój, nieustanny szelest przekładanych papierów, dreptający we wszystkie strony urzędnicy, och jakie rozkoszne gryzipióry, i niezrozumiały język, urzędnicza machina rodem z Kafki ! Bez wiedzy urzędników nie da się zbyt daleko odjechać, na drogach posterunki wojskowe i sprawdzanie stosownych pozwoleń. Pułapka prawdziwa ! 

Na ścianie przejmujący portret Ahmeda Shaha Massouda. Twarz wydaje się szczera i życzliwa, choć czoło przeorane nieustannymi zmartwieniami. Rozmyślałem o wielkich czynach komendanta i marnym jego końcu. Za wszystko trzeba kiedyś w życiu zapłacić, za chwile chwały również… 

Poinformowano nas na zachętę, że cała okolica i obie drogi wyjazdowe z miasta są bardzo bezpieczne, tzn. precyzyjnie mówiąc droga do Wachanu jest zupełnie bezpieczna i nigdy nie było tam Talibów, tylko będziemy musieli uważać na miny w dolinie Qazi Deh, natomiast droga do Fajzabadu też jest zupełnie bezpieczna, ale tylko w dzień, bo w nocy czasem ostrzeliwują ją Talibowie. Wszakże, gdybyśmy chcieli udać się do Fajzabadu akurat nazajutrz, droga będzie przejezdna i całkowicie bezpieczna jedynie dopołudnia, ponieważ popołudniu niemieckie wojsko planuje „czyszczenie” z Talibów drogi i okolic. 

Cały dzień spędziliśmy na bieganiu między urzędem, policją, strażą graniczną i punktem ksero. Ciągle coś było nie tak, a to gubernator wyszedł na obiad i nie wracał, a to dostawaliśmy pozwolenia z niewłaściwymi załącznikami, a to za mało mieliśmy zdjęć, a to szef policji nie mógł przez nieznośnie długi czas wezwać przez krótkofalówkę odpowiedniego pracownika (w końcu wziął się na sposób i zawołał go przez okno), a to wydano nam finalne pozwolenie na jednej kartce wspólnie z jakimś Amerykaninem, tyle tylko, że on jechał w zupełnie przeciwnym kierunku, a to za mało kopii paszportu, i tak w koło. 

Tego dnia byliśmy częstymi gośćmi jedynego w mieście punktu ksero. Właśnie – jedynego ! Chodziliśmy tam z duszą na ramieniu, modły nieomal odprawiając nad bezduszną kserokopiarką, żeby tylko nie skończył się toner z tuszem. Nasze marzenia o śnieżnobiałych szczytach zależały od ilości czarnej mazi w sercu kopiarki. Były powody do niepokoju, doszły nas słuchy, że toner czasem się kończy, a wtedy trzeba jechać do Fajzabadu po nowy. Droga do Fajzabadu wiadomo – bardzo bezpieczna, ale tylko w dzień, bo w nocy Talibowie. 

Godziny czekania wypełnialiśmy zwiedzaniem miasta. Dla ścisłości, nie było tam żadnej interesującej zabudowy, główną atrakcją były wraki transporterów opancerzonych, pomniki szaleństwa omiatającego wynędzniały kraj. Jako dziecko lubiłem bawić się w wojnę, a tu teraz nie dość, że taka wielka piaskownica, to jeszcze zabawki prawdziwe ! Byłem zachwycony. 

W pułapce bramy granicznej i miasta straciliśmy dwa dni. Trzeba było w związku z tym skrócić nasz napięty plan wspinania: skreśliłem dzień przeznaczony na niepogodę i dzień przeznaczony na odpoczynek w bazie. Wspaniale ! Po wykreśleniu niepogody nasz plan prezentował się o wiele bardziej optymistycznie, a rezygnacja z dnia odpoczynkowego w bazie oznaczała, że w zasadzie w ogóle nie będzie potrzebna żadna baza, po prostu zwiniemy nasz jedyny namiot i pójdziemy z nim od razu wyżej. Planowana przez nas alpejska wspinaczka na wznoszący się na wysokość 6814m Kohe Nadir Šah będzie dzięki temu jeszcze szybsza. Przecież o to właśnie chodziło, chcieliśmy powtórzyć starą polską drogę z 1962r., ale zgodnie z duchem nowych czasów, bez zaplecza, poręczówek i zakładania obozów. Nie mogłem wyjść z podziwu, że wszystko się tak pomyślnie układa.

 

QAZI DEH

 Skrawek kraju od granicy aż do Qazi Deh przejechaliśmy zupełnie beż żadnych przygód. Klaudek był wyraźnie rozczarowany.

 - Przereklamowany ten Afganistan – powiedział zawiedzionym tonem.

 Pocieszyłem go, że jeszcze na pewno będą jakieś fajne atrakcje, może jak będziemy wracać to akurat zamkną granicę i ucieknie nam samolot, albo skończy się termin Tadżyckiej wizy i trzeba będzie po nową jechać do Fajzabadu, a tam wiadomo – bardzo bezpiecznie, ale tylko w dzień, bo  w nocy Talibowie.

 Klaudek poczuł prawdziwy respekt do Talibów dopiero wtedy, gdy dowiedział się, że u szczytu swojej świetności zamykali oni do więzień mężczyzn, którzy nie nosili brody. Odsiadka trwała dopóty, dopóki niepoprawnemu obywatelowi nie urosła odpowiedniej długości broda. Kłopot w tym, że taki wyrok w praktyce oznaczałby dla Klaudka dożywocie, zarostu na twarzy prawie nie miał, a to co miał, rosło w dramatycznie żółwim tempie. Szybko skalkulowałem, że w takiej sytuacji wyszedłbym z pudła już po kilku tygodniach. Tylko co miałbym wtedy zrobić ? Wrócić do domu i powiedzieć w oczy jego rodzinie, że wróci za wiele, wiele lat, jak mu urośnie broda ? I czy miałbym moralne prawo zgolić w Polsce swoją brodę, która przyszła mi tak łatwo, podczas gdy on gdzieś tam, w dalekim więzieniu, usiłuje zapuścić swoją ?

 Roztrząsanie dylematów przerwała mi kontrola pozwoleń. To już tutaj ! Legendarna wioska, miejsce startu tylu wypraw w latach 60-tych i 70-tych. Żołnierze byli podekscytowani jak małe dzieci sprawdzaniem naszych dokumentów, nareszcie coś się działo w ich bezdennie nudnym życiu. Nie mieli żadnych rozrywek, nawet Talibowie nie chcieli zapuszczać się w te strony, aby coś napsocić. Zresztą po co, posterunki strzegły jedynie wysokich gór.

 W legendarnej wiosce wyznaczono nam dwóch legendarnych tragarzy i zażądano sumy pieniędzy, która na pewno też stałaby się legendarna, gdybyśmy w ogóle taką sumę przy sobie mieli.

 - To pójdziemy sami, patałachy ! – groziłem buńczucznie po pierwszej godzinie negocjacji pomimo faktu, że było nas dwóch, a mieliśmy do przeniesienia cztery plecaki. 

- To idźcie ! – uśmiechali się uprzejmie brodacze.

 I tu nas mieli. W legendarnej dolinie znajdowało się pole minowe, a legendarni tragarze podobno znali bezpieczne przejście.

 

NO PROBLEM

 - Bum ! – krzyknąłem kolejny raz przejmująco, wskazując na ziemię. Obydwaj tragarze popatrzyli na mnie z wyrazem będącym niezdecydowaną mieszanką współczucia i ciepłego wsparcia, mniej więcej tak jak większość ludzi zachowuje się na widok osoby niepełnosprawnej.

 Wędrowaliśmy już kilka godzin i chciałem się jakoś upewnić gdzie jest to pole minowe, o którym tacy legendarni tragarze na pewno wiedzą.

 - Bam ! – zmieniłem nieco nazewnictwo wybuchu w nadziei, że będzie teraz bliższe językowi Farsi. Podniosłem przy tym tuman kurzu ze ścieżki.

 - Aaaa ! – doznali w końcu olśnienia – mines no problem ! mines no problem !

 - No, to jesteśmy w domu – pomyślałem, wskazując pytająco na drogę i dalszą część doliny, w celu ustalenia dokładnego położenia pola minowego.

 Ci jednak machnęli tylko ręką:

 - Mines no problem ! – zgodnie potwierdzili swoją wersję.

 - Jaki k,,,a no problem ?! – zżymałem się, żałując, że nauczyłem się tylko paru słów w języku Farsi. Na wszelki wypadek jednak dreptałem po ich śladach. Klaudek za to był wyraźnie zadowolony, że nareszcie mamy jakieś atrakcje.

 Po kolejnych godzinach marszu drogę zagrodziła nam rzeka Mandaras. Widok potężnego nurtu, wystających głazów oraz grzywiastych fal kotłującej się, lodowatej, brunatnej wody, był groźny i piękny zarazem. Potraktowałem go raczej jako ciekawostkę o nikłym praktycznym zastosowaniu, no może poza możliwością schłodzeniem piwa, gdybyśmy takowe przy sobie mieli.

 - A ci co znowu wymyślili ?! – w osłupieniu przyglądałem się naszym tragarzom przygotowującym się do wejścia do rzeki. Nieco powyżej nas rzeka Mandaras rozbijała się z hukiem o wysoką ścianę, przeprawa na drugi brzeg wydawała się nieunikniona.

 

Tragarze próbowali znaleźć przejście przez rwący nurt na różne sposoby i w różnych miejscach. Nie wyglądało to w najmniejszym stopniu obiecująco, zajęło za to mnóstwo czasu. Słońce pochyliło się ku zachodowi, po raz pierwszy od wielu dni poczułem chłód. W końcu tragarze zebrali się do wydania oficjalnego oświadczenia:

 - Mandaras problem ! – i usiedli, podkreślając w ten sposób jeszcze dobitniej zakończenie swojej misji. Pokazali ponadto na migi, że najlepiej byłoby zaczekać aż poziom wody się obniży.

 - ?! – z wrażenia również usiedliśmy. Czekanie na obniżenie poziomu wody miało pewne wady – był ledwo koniec czerwca, śniegi i lodowce Hindukuszu topniały sobie w najlepsze, istniało uzasadnione podejrzenie, że wody nieco się uspokoją dopiero około sierpnia. Ktoś tu wyraźnie nie chciał zrozumieć, że mamy tylko trzy tygodnie urlopu. Nasze analityczne umysły skupiły się w celu wyłuskania istoty problemu:

 a) stanowisko tragarzy: „mines no problem, Mandaras problem”.

 b) nasze stanowisko: „mines problem, Mandaras no problem”.

 Wnioski wynikające z przeprowadzonej analizy pozwoliły zabrać się do dalszego działania. Wieczorem, szczękając zębami z zimna próbowaliśmy wysuszyć siebie oraz swoje przemoczone buty przy ognisku rozpalonym z nazbieranych w okolicy wysuszonych krowich odchodów. Wesołe iskierki tryskające z palonych kup dodawały nam ciepła i otuchy, a całemu wieczorowi odrobiny górskiego romantyzmu. Patrzyliśmy na rzekę z perspektywy drugiego brzegu, świat znów był kolorowy, a góry Hindukuszu bliższe. Klaudek miał za sobą brawurowe prowadzenie liny przez rzekę, bez wątpienia bardziej wymagające od tego, co miało nas czekać w górach. Tragarze drapali się w głowy jakim cudem zdołają nazajutrz wrócić przez rzekę bez naszej poręczy z liny. Ja za to wykreśliłem z planu wspinania kolejny stracony dzień, nasze opóźnienie ciągle rosło.

 - Mines no problem, Mandaras no problem – uśmiechałem się do siebie pod nosem, który to już raz dziwiąc się, jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia.

 

NUDA

 Trudności do obozu drugiego były wprost przerażające. Za najtrudniejsze do zdobycia zawsze uważaliśmy góry bez trudności technicznych. Takie, na które po prostu się wchodzi. Nic nie przerażało nas bardziej od nudy. W naszym prywatnym rankingu najtrudniejszych gór świata bardzo wysoką pozycję zajmował na przykład kaukaski Elbrus. Wiele lat temu, kiedy wspinaliśmy się po niewysokich, aczkolwiek urodziwych i oferujących wiele zabawy szczytach doliny Adył-Su, wpadł nam nieopatrznie do głowy pomysł zakończenia wyjazdu na pobliskim Elbrusie. Niby wiedzieliśmy, że droga tam będzie paskudnie płaska, ale na miejscu i tak okazało się, że nie byliśmy przygotowani na tak wygórowane trudności. Klaudek załamał się psychicznie już po kilkuset metrach dreptania po niemal poziomym terenie. Aby ratować wyprawę ustaliliśmy, że zajmie się po drodze przemyśleniem całego swojego życia. Pomysł wydawał się genialny ! Niestety, Klaudio wykazał się niezbyt skomplikowaną osobowością i jeszcze przed Skałami Pastuchowa oświadczył kategorycznie, że całe swoje życie ma już przemyślane. To był koniec. A przecież są na świecie góry jeszcze trudniejsze ! Podobno klasyczna droga na Aconcagua to trzy tygodnie chodzenia w te i we w te bez żadnego wspinania ! Trudno nam to sobie nawet wyobrazić, ale słyszeliśmy, że na najtrudniejszy ośmiotysięcznik – Cho Oyu – trzeba wchodzić w przerażająco nudnym terenie przez miesiąc ! Ile trzeba wykazać determinacji i hartu ducha aby to wytrzymać, trudno pojąć. Czy w ogóle będziemy kiedyś tak dobrzy, aby sprostać takim trudnościom ? 

Fakt, że Hindukusz początkowo nas zaskoczył. Do wysokości 5700m dotarliśmy zdruzgotani, nawet nie było okazji, żeby wyciągnąć linę. Jedyne zastosowanie, jakie wynalazłem dla czekana, to uchwyt na rolkę papieru toaletowego. Naszą psychikę podreperowała dopiero wspinaczka stromą granią w niezwiązanym śniegu do obozu trzeciego i rozpościerający się stamtąd  widok – przełęcz o nazwie Pālane Safēd zwieńczona była z jednej strony kilkuset metrami ściany Kohe Nadir Šah, z drugiej zaś krótką, poszarpaną granią nienazwanego szczytu o symbolu M3.

 - Uff, no to jednak damy radę !

 Byliśmy uratowani. Było pięknie. 

  

JAK PO MAŚLE

 - Co ty właściwie robisz ? – ze zdziwieniem obserwowałem Klaudka siedzącego w namiocie obozu trzeciego i wystawiającego gołe stopy do słońca.

 - Myję nogi – odpowiedział z poważną miną. Był głęboko przekonany, że promieniowanie słoneczne na wysokości 6000m jest tak niszczycielskie, że zabija wszystkie zarazki. Trudno się było nie zgodzić, Klaudio zawsze wiedział co robi.

 

- To ja dzisiaj umyję tylko buzię – postanowiłem.

 Uważałem, że pomimo zmęczenia, kultura wymaga zachowania niezbędnego minimum i na chwilę wystawiłem twarz z namiotu. Uśmiechnąłem się też szeroko do słońca, ponieważ obsesyjne minimalizowanie wagi plecaków spowodowało, że nie zabraliśmy nawet pasty do zębów. Logiczną konsekwencją takiej toalety wydał mi się pomysł umycia menażki, którą niezwłocznie również wystawiłem na słońce, aby z czystym sumieniem powrócić w zacisze śpiwora.

 O higienę w kuchni i terminy przydatności jedzenia trzeba dbać, nie ma dwóch zdań. Przypomniałem sobie, jak Klaudek w pierwszym obozie rzucił się na konserwę, którą kupiliśmy jeszcze w Tadżykistanie. To miał być gwóźdź programu, jedyne normalne jedzenie jakie ze sobą zabraliśmy, oprócz oczywiście power–żelków, czekolady i zupek w proszku. Następnego dnia ledwo dowlókł się do obozu drugiego, był blady jak prześcieradło, a żołądek wyczyniał mu bardzo wesołe i pomysłowe harce. Na ostatnim odcinku trzeba już było wnosić mu plecak, zatrucie postępowało, wieczorem dołączyła gorączka. Uznałem, że los nam sprzyja i wszystko się świetnie układa, ponieważ po pierwsze Klaudek przez trzy dni prawie zupełnie niczego nie mógł zjeść, dzięki czemu zaoszczędziliśmy dużo zupek i power-żelków na atak szczytowy, a po drugie trzeba było sprowadzić go do bazy na jednodniowe leczenie, co przy okazji niewątpliwie polepszyło naszą aklimatyzację. Zupki i power-żelki mają wiele plusów, do najważniejszych zaliczyć trzeba fakt, że prawie nic nie ważą oraz że ich termin przydatności do spożycia jest niemal nieskończony.

 Bardzo fajne było też to, że po sprowadzeniu Klaudka mieliśmy coraz mniej czasu. Dzięki temu nie trwoniliśmy go na zbędne odpoczynki i do obozu drugiego powróciliśmy z bazy w ciągu jednego dnia.

 W obozie drugim Klaudio nareszcie wrócił do siebie i nabrał rumieńców, ja tymczasem zbudziłem się z podręcznikowymi objawami grypy, której zalążki wywoziłem jeszcze z Polski. Nie dało się zbić gorączki, w związku z czym zaniechaliśmy wymarszu do obozu trzeciego. Uznałem, że los nam sprzyja i wszystko się świetnie układa, ponieważ nareszcie mogliśmy odpocząć.

 Wieczorem uzgodniliśmy fachowo, że nie ma już czasu aby mnie leczyć na dole, w związku z czym będę musiał się wyleczyć na górze. Decyzja podjęta była po profesjonalnej dyskusji, w której używaliśmy medycznego słownictwa, jak np. „antybiotyk”, albo „wytworzenie przeciwciał”.

 Podchodzenie na 6000m z gorączką było bardzo fajne i miało wiele plusów, największym było to, że Klaudek pomagał mi wnosić plecak. Czułem się jakbym robił mu wielką przysługę, ponieważ niesienie mojego plecaka bez wątpienia poprawiło jego samoocenę, nadwyrężoną podczas zatrucia, kiedy to ja wnosiłem jego plecak.

 Wysiłek nagrodzony został spostrzeżeniem, że wdrapaliśmy się na grań w zupełnie innym miejscu niż trzeba.

 Podwójna robota Klaudka związana z wnoszeniem mojego plecaka z całą pewnością nie poszła na marne. Dzięki temu pozytywnemu doświadczeniu ostatecznie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że trzeba będzie kiedyś w końcu nauczyć się korzystać z mapy. Zabiwakowaliśmy pod granią.

 Akcja się rozwijała, wszystko szło jak po maśle. W końcu zadziałał antybiotyk i moja gorączka zniknęła, dzięki czemu mogliśmy już całkiem sprawnie znieść wszystkie rzeczy z powrotem na lodowiec. Wspinaczka alpejska i przenoszenie cały czas ze sobą jednego namiotu ma wiele plusów, największym jest niewątpliwie brak opłat za nadbagaż w samolocie.

 Ponowne wejście na grań, tym razem już we właściwym miejscu, i wspinaczka jej śnieżnym ostrzem, doprowadziła nas do siodła Pālane Safēd, gdzie usadowiliśmy się w idyllicznym obozie trzecim.

 Obserwowałem zmiany w pogodzie z zaciekawieniem i napięciem godnym rolnika przed żniwami. Słońce ukryło się wstydliwie, wyglądało na to, że przez jakiś czas nie będziemy mogli się myć metodą napromieniowania zarazków. Wieczorem rozpoczął się regularny opad śniegu, kontynuowany uporczywie przez cały kolejny dzień. Sytuacja ta miała wiele plusów, największym było to, że miałem bardzo dużo czasu aby w końcu wytłumaczyć Klaudkowi, że powinien sobie znaleźć dziewczynę.  Kolejnej nocy nadszedł przeraźliwy mróz. Okazało się, że mieliśmy bardzo, ale to bardzo wiele szczęścia, że śnieg tak długo padał, ponieważ jego wielki opad bardzo dobrze uszczelnił nasz namiot przed mrozem, było w nim ciasno i przytulnie. Wszystko tak dobrze się układało. Niech żyje życie ! Zastanawiało mnie, dlaczego Frida Kahlo wydrapała swoje uwielbienie życia w krwistym arbuzie…

 Ranek powitał nas pięknym słońcem i widokiem ton śniegu na okolicznych szczytach. Zawsze byliśmy bardziej praktykami niż teoretykami. Nigdy nie byliśmy na żadnym kursie lawinowym, dysponowaliśmy natomiast niezastąpionym praktycznym doświadczeniem w tej materii. Kiedyś w Karakorum przejechała po nas bardzo urodziwa lawina, w związku z czym od strony praktycznej wiedzieliśmy doskonale, że strasznie napieprzało, ciężko się oddychało i potargało nam portki. Reasumując, byliśmy całkowicie przekonani, że na pewno nie chcemy tego powtarzać. 

- Ściana Kohe Nadir Šah jest zaklejona śniegiem…

 - Pójdziemy w takim razie na M3, droga pójdzie bezpieczną granią. Mamy zapas power-żelków, będziemy nakręceni jak szwajcarskie zegarki ! – dziękowaliśmy niebiosom za zesłanie dobrodziejstwa w postaci zatrucia Klaudka i zapas jedzenia jaki nam dzięki temu pozostał. Nie miałem wtedy pojęcia, że nagła zmiana planów była jeszcze jednym przejawem ogromnego szczęścia przyświecającego całej wyprawie. Wiele tygodni później dowiedziałem się, że południowa grań M3 była do naszego przyjazdu nietknięta ludzką stopą. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że przez przypadek zrobiliśmy nową drogę. Dowiedzieliśmy się też, że w związku z tym nasza wyprawa miała charakter eksploracyjny. Były to zaskakujące informacje, staraliśmy się kiwać głowami i robić mądre miny.

  MARATON

 Na górze poczułem się bardzo samotnie. Dokoła nas jak okiem sięgnąć tylko morze wspaniałych, pokrytych lodem gór. Tłumów to tam nie było, ostatnie wejście na jakikolwiek szczyt w Dolinie Mandaras miało miejsce w prehistorii, a dokładniej w 1978r., czyli na rok przed wkroczeniem wojsk Sowieckich do Afganistanu.

 - No, to zadzwonię do domu, że wszystko w porządku – zażartowałem. Telefony mają to do siebie, że zawsze brakuje im jakiegoś zasięgu. Telefonu komórkowego w ogóle nie zabraliśmy, ponieważ i tak byłby poza zasięgiem sieci. Z kolei telefon satelitarny był poza zasięgiem naszych portfeli.

 Siedzieliśmy na wąskim śnieżnym wierzchołku, za sobą mieliśmy kilka wyciągów przyjemnego alpejskiego wspinania na wysokość 6109m, a przed sobą perspektywę nieprzerwanego biegu w dół. Mieliśmy dokładnie pięć dni na dostanie się do Duszanbe, szóstego dnia rano odlatywał nasz samolot.

 Byliśmy na fali, jeżeli czegoś w ogóle wtedy się obawiałem, to jedynie tego, że po takiej ilości szczęścia w końcu zaczniemy mieć pecha.

 

Tymczasem jak zwykle los nam sprzyjał i wszystko układało się świetnie. Następnego dnia kilka zjazdów z obozu trzeciego doprowadziło nas szczęśliwie na lodowiec, gdzie rozpoczął się prawdziwy maraton. Wstawaliśmy o 4.00 rano aby rozpoczynać marsz, który przerywał dopiero zmrok. Sytuacja taka miała wiele plusów, największym było pozbycie się nadmiaru tkanki tłuszczowej, co znakomicie rokowało naszej przyszłości we wspinaczce sportowej. Straciłem 7kg, natomiast Klaudek z jakiegoś niewiadomego powodu schudł tylko 6kg. Skąd wzięła się różnica 1 kg ? Czy bardziej się poświęcałem ? Czy bardziej przeżywałem naszą wspólną wyprawę ? Czy też po prostu Klaudek szybciej zamiatał łyżką we wspólnej menażce ? Nigdy się tego nie dowiemy. Maszerowaliśmy tak bez końca, a świat był piękny i przyjazny, nawet pole minowe było świetnie oznakowane. Naprawdę czytelnie, pomyślałem, że gdyby w Europie Zachodniej istniały pola minowe, to byłyby właśnie tak dobrze oznakowane, i byłyby na to dyrektywy.

 Mieliśmy bardzo wiele szczęścia, że tak się rozpędziliśmy na ten samolot, ponieważ dzięki temu pędowi zdążyliśmy dobiec do Qazi Deh zanim moja kostka zdążyła zupełnie zniknąć w opuchliźnie, stłuczona jeszcze w czasie oświetlanego księżycowym blaskiem zejścia z obozu pierwszego do bazy. W Qazi Deh doznałem szoku na widok innych ludzi, przypomniałem sobie ze zdumieniem, że świat nie składa się tylko z lodu, kamieni, ciężkiego plecaka i wychudzonej fizjonomii Klaudka.  

Czekały nas jeszcze liczne zmiany samochodów i minibusów, i tak bez przerwy, byle zdążyć na samolot. Finisz maratonu zapowiadał się ekscytująco: po dotarciu do domu i chwili snu, metą miało być zdążenie rano do pracy, aby tryskać energią, humorem i zapałem, jak na trzy tygodnie urlopu przystało.

   

ANKIETA

 Na pożegnanie pogranicznicy przetrzepali nasze plecaki, w poszukiwaniu Afgańskiego Towaru Eksportowego. To właśnie przemytnicy nadawali jakikolwiek sens ich pracy, a pewnie i życiu. W tym sezonie podobno najfajniejszym wydarzeniem w tej kategorii był przemytnik przelatujący nad granicą na lotni. A to sobie Tadżycy do niego postrzelali, że hej ! Pewno jeszcze długo będą z rozrzewnieniem wspominać ten dzień.

 Brama graniczna była tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Za kratami bramy rozpoczynał się Normalny Świat, konkretnie Tadżykistan. Ostatnią formalnością, dzielącą nas od wniebowstąpienia do Normalnego Świata, było wypełnienie ankiety. Wynikało z niej, że Afganistan jako żywo prowadzi badania nad możliwością stania się turystycznym rajem. Celne pytania precyzyjnie ustalały rodzaj uprawianej turystyki, badały czym nas ten kraj zachwycił, ale też z drugiej strony co można by w nim jeszcze poprawić. Po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że do znaczącego wzrostu turystyki przyczynić by się mogły: po pierwsze zmiana nazwy kraju, ponieważ słowo „Afganistan” ma w świecie stosunkowo kiepski PR, po drugie zbudowanie mostów, a po trzecie rozminowanie terenu.  

Anonimowa ankieta wylądowała w skrzynce, krata uchyliła się i naprawdę miałem wrażenie, że światło z drugiej strony bramy jest jakby weselsze.

- Ty wiesz, jak to wszystko wezmą sobie do serca, to niedługo turyści zadeptają ten kraj jak Chorwację… 

- Ale nam się udało, że zdążyliśmy tu przed tym przyjechać… 

- My to zawsze mamy szczęście !

UA-71225827-1